-
Moim zdaniem, mamy tylko jeden powód uprowadzenia Aresa – mówił Martin, chodząc
w tę i z powrotem po policyjnym biurze. – W grę wchodzi tylko i wyłącznie
zemsta. – Mężczyzna popatrzył na siedzącego za biurkiem Nayera. – Ktoś ma do
ciebie jakieś sapy, kolego. Tu nie chodzi tylko i wyłącznie o porwanie
owczarka, ale też o postrzelenie Akemi. Gdyby to był zwyczajny złodziejaszek,
mający na celu uprowadzenie psa dla własnego zysku, na przykład dla forsy, nie
skrzywdziłby kobiety. To już nie są przelewki w takim razie.
–
To nie jest jakaś tam błaha sprawa ani głupi dowcip – poparł kolegę William,
smętnie kiwając głową. – Mnie to również wygląda na zemstę. Musiałeś temu komuś
poważnie zaleźć za skórę, Nayer, skoro on gotowy był nawet zranić kobietę, by
porwać psa.
-
Zranić! – prychnął Martin z impetem siadając na obrotowym krześle. – Kula
drasnęła Akemi w lewe ramię, jak nic strzelał w jej serce, jak nic. Pewnie
odległość sprawiła, że spudłował. Mógł ją najzwyczajniej na świecie zabić.
-
Racja – przyznał William, biorąc łyka kawy. – Przez głupiego psa byśmy mieli
tylko same problemy, włączając dożywotnie wyrzuty sumienia.
Nayer
długo nic nie mówił, chowając twarz w drżących dłoniach, ale po słowach kolegi
zerwał się jak oparzony.
-
Akemi jest cała, nic jej nie jest, do jasnej cholery! – krzyknął, jego
niebieskie oczy ściemniły się z gniewu prawie do czerni. – Przestańcie się
bawić w „Co by było, gdyby”! A Ares nie jest tam jakimś głupim psem, słyszysz,
Will?! I zrobię wszystko, nawet kosztem wywalenia mnie z roboty, aby go
odnaleźć!
-
Rozumiem, że krzykiem i wrzaskiem usiłujesz pokryć swoje własne wyrzuty
sumienia, prawda? – Lekko już siwiejący policjant wstał i ze złośliwym
uśmieszkiem wpatrzył się w komisarza. – Gdyby Akemi coś się stało
poważniejszego, pierwszy byś poniósł tego konsekwencje. Miałeś szczęście, że
tak to się skończyło.
- O
czym ty gadasz w ogóle, weź się zamknij – warknął Martin, wyczuwając kłótnię w
powietrzu. – Akemi pilnowała psa po praktyce, sama się zgodziła, nie musieliśmy
jej wtedy pilnować! Wyszło jak wyszło, akurat Nayera wina w tym żadna, więc
przestań chrzanić.
-
Nie potrzebuję twojej obrony, Martin! – Nayer zmierzył go wściekłym
spojrzeniem. – Skoro mu to sprawia jakąś ulgę, to niech sobie William myśli
nadal, że to ja jestem winien postrzelenia Akemi, bardzo proszę. A teraz
możecie sobie iść do domu, bo świetnie sobie poradzę bez was. Poszukiwanie
Aresa to śledztwo nieformalne, nie chcę, by ktokolwiek tu obecny miał pretensje,
że się naraża dla mojego psa bez potrzeby.
-
No i słusznie! – William wstał, chwycił swoją marynarkę i zaczął ją ubierać. – Drugi
raz nie zamierzam się narażać przez jakiegoś futrzaka. Robicie z igły widły,
przejmujecie się zwierzakiem bardziej niż Akemi, a kto to widział, by zwierzę
było ważniejsze od człowieka!
-
Teraz już przegiąłeś, Will! – Martin zacisnął pięści. – Od dawna wiedzieliśmy,
że nie lubiłeś Aresa! Lubiłeś go tylko wtedy, kiedy ratował ci dupę! Jesteś
chamski i bezczelny i zależy ci tylko i wyłącznie na sobie samym. Egoista!
Wynocha stąd, od razu będzie nam łatwiej pracować!
Williama
chwilowo zatkało, dawno już nie widział aż tak wściekłego Martina.
-
A pewnie, że idę, a wy tu sobie siedźcie i debatujcie aż do rana! A tobie,
panie komisarzu, radzę przyrządzić listę własnych wrogów, bo to zapewne ktoś z
nich porwał twojego psa. A lista na pewno jest długa! – I wypuszczając ze
swoich ust tę ostatnią zatrutą strzałę, William wyszedł z pomieszczenia,
trzaskając drzwiami.
Nayer
usiadł za swoim biurkiem ponownie ukrywając twarz w dłoniach.
-
Stary dureń, pieprzy trzy po trzy, a jutro będzie przepraszał, zobaczysz. –
Martin przysunął swoje krzesło bliżej biurka komisarza.
- Wynocha
do domu, Martin. – Mężczyzna oderwał ręce od twarzy i groźnie popatrzył na
swojego kolegę. – Nie będę drugi raz powtarzał.
- Daj
spokój, wszyscy mamy to samo na sumieniu, a Aresa trzeba znaleźć, pomogę ci –
pocieszał dalej blondwłosy policjant, niezrażony postawą swojego przełożonego. –
Po prostu zastanów się dobrze, komu ostatnio zalazłeś za skórę i kto byłby
zdolny do zemsty.
Nayer
westchnął.
-
Nie możesz po prostu zostawić mnie samego i iść do domu? Czy to takie trudne?
-
To komu się ostatnio naraziłeś? – pytał Martin, udając, że nie usłyszał
wcześniejszego pytania komisarza.
Kincaid
się poddał i po chwili odpowiedział:
-
Nie mam pojęcia, kto to mógłby być. Nikomu nic nie zrobiłem, nie licząc
wsadzenia do więzienia, rzecz jasna.
-
Na pewno nie masz z nikim na pieńku?
Komisarz
zastanowił się przez chwilę.
-
Chyba nie – odparł, pocierając dłońmi czoło. – Do jasnej cholery, nic mi nie
przychodzi do głowy.
-
A może… to jakaś kobieta?
- Jaka
kobieta? – Nayer spiorunował Martina wzrokiem. – Czy ja jakiejś kobiecie coś
złego zrobiłem?
-
No nie wiem, nie wiem. – Martin poddańczo uniósł ręce do góry. – Ale osobiście
znam taką jedną, co wiesz, lata za tobą już od dawna z wywieszonym jęzorem, a
ty kompletnie nie reagujesz…
-
Słucham?! – Komisarz wytrzeszczył swoje niebieskie oczy. – Kto niby lata za mną
z wywieszonym jęzorem, co?!
-
Klapki masz chyba na oczach, to nie widzisz, ale chyba wszyscy inni na
komisariacie o tym wiedzą…
-
O czym?! – Nayer trzasnął ręką w stół i wstał. - Bo zaraz mnie szlag jasny
trafi na miejscu! O czym wszyscy niby wiedzą?!
- A
o tym, że Roxanne kocha się w tobie na zabój, już nawet policjantki się z niej
śmieją i mówią, aby przestała się wreszcie kompromitować!
Nayer
bezsilnie opuścił ramiona wzdłuż ciała i długo wpatrywał się w przyjaciela.
-
Nie sądzę, by Roxanne była w stanie podpieprzyć ci Aresa w celach zemszczenia
się… - kontynuował Martin i chociaż nie chciał mówić nic więcej, mimowolnie
dorzucił: - Ale jeśli jest więcej takich kobiet, które tak samo skutecznie
ignorujesz, to możliwe, że to jedna z nich się teraz na tobie zemściła…
Martina w sumie nie zdziwiło to, że po
jego słowach Nayer zabrał swoją broń i marynarkę i po prostu wyszedł z pokoju,
trzaskając drzwiami.
***
Mężczyzna długo nie mógł zasnąć,
strasznie męczyło go poczucie winy w związku z Akemi. Doskonale zdawał sobie sprawę,
że gdyby pocisk trafił ją ciut niżej – kobieta by nie żyła. Tak mało brakowało i
doszłoby do tragedii! Ale Ares… jego kochany, słodki Ares był chory. Nie chciał
by cokolwiek stało się mu złego, skąd miał wiedzieć, że jakiś psychopata miał
zamiar go porwać? Nie wysyłał by Akemi do swojego domu, gdyby tylko wiedział
wcześniej…
` Nayer zerwał się z łóżka, wyszedł na
balkon, kurczowo ściskając dłońmi barierkę i pochylając głowę w dół. Ares…
gdzie był? Co robił? Mieszkanie było tak strasznie puste bez psiej obecności!
Okropnie brakowało dotyku miękkiego futerka albo wilgotnego nosa na skórze. Pies
jest chory, czy porywacz zapewni mu odpowiednie lekarstwa, by mógł przeżyć?
Wątpliwe. Ale po coś go porwał! Może dla okupu? Ta myśl podtrzymywała Nayera na
duchu. Jeśli porywacz uprowadził owczarka dla okupu, to na pewno nie zrobi mu
krzywdy, chcąc dostać gotówkę. Gorzej, jeśli zrobił to z zemsty, tak jak mówili
jego koledzy policjanci.
Komisarz za wszelką cenę starał sobie przypomnieć,
czy ostatnimi czasy dał komuś powód do zemszczenia się. Niestety nic nie
przychodziło mu do głowy. Roxanne! Jak w ogóle Martin śmiał zwrócić na to
uwagę? Wiadomo, że Roxanne tego nie zrobiła, ale Nayerowi zrobiło się przykro,
że zaloty Roxanne są aż tak widoczne. Oczywiście wiedział, że policjantka się
do niego przystawiała, ale do tej pory uważał to za nic zobowiązującego…
Ignorował ją, bo nie chciał dawać jej zbędnych nadziei, traktował jak koleżankę
i rzeczywiście nie chciał widzieć z jej strony niczego więcej… Czasami udawał,
że nie widzi. Nie sądził, że te jej „podchody”, a jego ignorancja są aż tak
widoczne. Martin wspominał o koleżankach, które namawiały Roxanne, aby
przestała się kompromitować! Pięknie! Czyli wyszedł na chama bez skrupułów,
który ma głęboko gdzieś uczucia innych! Cudownie po prostu.
***
Nazajutrz w biurze panowała grobowa atmosfera. Will
ciągle się boczył i nie odzywał do nikogo. Martin usiłował zagadnąć to do
jednego, to do drugiego przyjaciela, ale obydwoje nie byli zbyt rozmowni, więc
dał sobie spokój. Wszyscy w milczeniu pracowali przy swoich biurkach.
W
pewnym momencie dał się usłyszeć odgłos kobiecych szpilek i do pomieszczenia
weszła Roxanne. Nayer mimowolnie zatopił wzrok w ekranie komputera i wstrzymał
oddech. Przez wczorajszą awanturę czuł się głupio w jej obecności i jakoś nie
miał ochoty patrzeć jej w oczy. Wydawało mu się, że jest szpiegowany, że Martin
i Will od dawna obserwują jego zachowanie w stosunku do policjantki i było mu z
tym bardzo źle, że panowie uważają go za chama bez serca. A przecież nim nie
był! Nie miał zamiaru czuć się winnym przez Roxanne. Nagle wezbrała w nim
złość. Gdyby nie Roxanne i jej durne zaloty, nie czułby się chamem i
ignorantem. Nie miał ochoty nawet z nią rozmawiać, niestety ciemnowłosa
policjantka, stukając obcasami, podążyła wprost do jego biurka, po czym rzuciła
jakieś akta na stół. Trzasnęły głośno, lądując obok klawiatury i omal nie
uderzając komisarza w rękę.
-
Rzuca się psu, jasne? – Mężczyzna uniósł głowę i wściekle spojrzał na Roxanne. A
widok był doprawdy zadziwiający. Kobieta miała na sobie mocny makijaż, włosy
utrwalone w loki, śmiałą bluzeczkę z dużym dekoltem i krótką, obcisłą spódnicę.
– Chociaż i tu bym się spierał, bo ja swojemu psu dla przykładu podaję, a nie
rzucam.
-
Och, jaśnie pan komisarz raczy mi wybaczyć, tak mi jakoś uciekły z rąk! –
odparowała prześmiewczo policjantka, odrzucając ciemnobrązowe loki do tyłu. –
Martin mi kazał, to przyniosłam. Ale następnym razem proszę o nieprzerywanie mi
pracy duperelami w sprawie nieprzepisowego śledztwa.
Kincaid
popatrzył ze złością na swojego kolegę.
-
Pan Denys nie porozumiewał się ze mną w sprawie tych akt – wyjaśnił. – A w
nieprzepisowe śledztwo nie proszę nikogo, aby się włączał.
-
To mam zabrać? – spytała bezczelnie Roxanne, perfidnie żując gumę.
-
Nie, masz stąd wyjść – odparł Nayer, nie mogąc się pohamować.
Kobieta
okręciła się na pięcie i podążyła do drzwi, stukając obcasami i przesadnie
kręcąc tyłkiem. W co ona pogrywała?
-
To cześć, chłopaki! – rzuciła wesoło, zatrzymując się jednak w progu. – Aha,
Will, to widzimy się potem na piwku, nie?!
Jak
na kogoś, kto rzekomo bardzo lubił psy, a zwłaszcza Aresa, Nayer zauważył, że
Roxanne praktycznie wcale się nie przejęła zaginięciem owczarka. Czyżby była na
jego pana aż taka zła? Nawet gdyby, to Ares przecież nie był winny ich kłótni.
W głębi serca, Kincaid poczuł żal do kobiety, że w takiej ważnej dla niego
sprawie, była obojętna i nawet nie starała się go w jakikolwiek sposób
wesprzeć.
-
Ale oczywiście! – odkrzyknął równie rozradowany William.
-
Żałosny jesteś! – parsknął Martin, trzaskając dłońmi w biurko, gdy Roxanne
opuściła to pomieszczenie. – Ares został porwany, a wy się idziecie po pracy
świetnie bawić?! A zresztą, rób sobie, co chcesz! – Mężczyzna wstał ze swojego
miejsca i ruszył do biurka komisarza. – Nayer, bardzo cię proszę, przejrzyj te
akta. To są dane wszystkich osób, które zostały niedawno wypuszczone z
więzienia. Możliwe, że znasz kogoś, że to właśnie ty kogoś z nich aresztowałeś.
To byłby motyw do zemszczenia się i do porwania Aresa.
-
Dobra, przejrzę – westchnął Kincaid, odrywając się od roboty „właściwej” i
zaczynając patrzeć na akta. Martin wpatrywał się w niego wyczekująco.
Po
kilku minutach Nayer odłożył papiery.
-
Nie znam nikogo z tych dziesięciu osób – powiedział z rezygnacją. – Akurat
żadnej osoby z tych nie zaaresztowałem.
-
To nie wiem kto i dlaczego mógł to zrobić. – Martin ciężko westchnął. Widać
było, że i jemu bardzo brakowało Aresa.
W
tym samym momencie, William odłożył słuchawkę telefonu i spojrzał na nich przestraszonym
wzrokiem.
-
Akemi została porwana – oznajmił. – Właśnie dzwonili ze szpitala.
***
Dwudziestopięcioletnia kobieta czuła
się ranem o wiele lepiej. Umyła się, pielęgniarka zrobiła jej świeży opatrunek,
a potem Akemi przebrała się ze szpitalnej koszuli w swoją brązową sukienkę, którą
ktoś zdążył jej wyprać z krwi i wysuszyć. Doprowadzała właśnie do ładu swoje
długie, czarne włosy, kiedy jedna z pielęgniarek weszła do jej pokoju.
-
Ma pani gościa – wyjaśniła z uśmiechem. – Przyszedł pani chłopak!
I
zanim Akemi zdążyła odpowiedzieć, że przecież nie ma chłopaka, do pomieszczenia
wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w blond włosach.
-
Cześć, kochanie – przywitał się, uśmiechając słodko, a Akemi poczuła, że jej
ciało pokryło się gęsią skórką, a głos uwiązł w gardle.
-
Zostawię was samych, gołąbeczki! – Zadowolona pielęgniarka wycofała się.
-
Nie! – wrzasnęła Akemi rozdzierająco, podrywając się do góry z łóżka, na którym
siedziała. – Proszę nie wychodzić!
W
kilku susach mężczyzna znalazł się przy niej i mocno otoczył ramionami.
Przycisnął ją do siebie tak mocno, że wyczuła pod jego czarną bluzą ukryty pistolet.
-
Powiedz coś jeszcze, a nie przemówisz już nigdy do końca życia – wyszeptał
prosto w jej ucho.
-
Wszystko w porządku? – zapytała pulchna pielęgniarka, patrząc z niepokojem na
Akemi.
-
Ależ oczywiście, że tak – zapewnił mężczyzna, wypuszczając czarnowłosą ze
swoich objęć i otaczając ją już tylko jednym ramieniem. – Musiało ją coś
zaboleć, prawda, kochanie? Ale już jest lepiej, tak?
Kobieta
milczała, dopóki blondyn nie ścisnął mocno jej łokcia.
-
T-tak – odparła cicho.
-
Zaraz tabletka przeciwbólowa zacznie działać, złociutka, bądź spokojna! – I
mówiąc to, pielęgniarka opuściła pokój.
Akemi natychmiast wyrwała się
mężczyźnie.
-
Czego tu chcesz?! – krzyknęła.
Przyskoczył
do niej i zmiażdżył jej nadgarstki swoimi dłońmi.
-
Ciebie, ślicznotko – odpowiedział, przyciągając ją do siebie i nachalnie
patrząc na jej usta. – Miałem w zasadzie podprowadzić tylko psa, ale skoro trafił
mi się taki kąsek… Postanowiłem, że nie zostawię cię tu samej. Jesteś taka
piękna… - Mężczyzna przejechał kciukiem po jej wargach.
-
Jesteś chory! - Akemi wyrwała się ponownie, a raczej próbowała, bo blondwłosy
porywacz mocno ją trzymał. – Usiłowałeś mnie najpierw zabić, a teraz co?! Nagle
rzucasz tanimi tekstami, że jestem piękna?!! Wsadź je sobie w du...
Matt przerwał jej wypowiedź odwracając ją i
przyciskając plecami do siebie.
-
Nie ze mną takie zagrywki, maleńka – wyszeptał w jej włosy. – Teraz pójdziemy
na spacerek. Masz być uśmiechnięta i zachowywać się normalnie. Piśnij chociaż
słówko, a będę zmuszony zrobić ci krzywdę. A dobrze wiesz, że jestem do tego
zdolny. – Mężczyzna pochylił głowę i pocałował ją w zabandażowane ramię. -
Przecież udowodniłem ci to ostatnio, prawda?
CDN